2009/12/29

I po choince



Chlapnę takim wyświechtanym tekstem, bo jest jak najbardziej na miejscu:
święta, święta i po świętach...

Jeszcze przed końcem roku wrzucę jakieś wystrzałowe zdjątko na CaliTrippin. No a potem, mam nadzieję, wrócę wreszcie do standardowych, miejskich widoków.


2009/12/21

Christmas time has come



Wszystkich Wmiędzyczasowiczów uprasza się o przeniesienie na rzadziej uczęszczany Cali Trippin' w celu przełamania się opłatkiem ;-)

Zima, zima, mróz za mordę nas trzyma



Zima, zima, butów na zimę ni ma...

2009/12/17

Pan Guma


Pomnik, rzeźba, a może po sztruksiarsku - instalacja. Sylwetka pana Gumy, lokalnego praskiego menela, stanęła pod monopolowym u zbiegu Czynszowej i Stalowej. Autorem jest artysta Paweł Althamer.

Pomimo zimowego paraliżu miasta, wybrałem się tam ledwo dzień po 'premierze'. Nie wiadomo bowiem, jak długo postoi i w jakim będzie stanie za kilka miesięcy. Chyba dobrze zrobiłem, bo udało mi się uchwycić wersję zimową - ktoś mu założył na głowę futrzaną czapkę. Taką prawdziwą, nie gumową. Bo sam menel jest gumowy, a przytwierdzony jest do chodnika za pomocą sprężyny, dzięki czemu gdy się go popchnie to się kiwa, tak jak ponoć pierwowzór miał w zwyczaju.

Sylwetka wygląda tak bardzo realnie, że ludzie są zdezorientowani, co się stało temu człowiekowi, że go śnieg przysypał. Szczególnie kurtka, dopóki nie dotknąłem, to byłem przekonany, że to klasyczny, oldskulowy, błyszczący ortalion.

Na razie dzieciaki go głaszczą, robią sobie zdjęcia. Starsi raczej nie są zachwyceni, że ktoś im sprezentował taką wizytówkę dzielnicy. Mnie się bardzo podoba i pomysł i wykonanie.

2009/12/10

Atak klonów cz. 2


Jednak przyszło mi do głowy coś jeszcze na temat butów. Jeszcze 2-3 lata temu bardzo "modny" był taki rodzaj butów, który ja nazywam dajśmanki, od nazwy sieci sklepów, która przodowała w asortymencie tego rodzaju. Dzisiaj wciąż są one powszechnie spotykane, ale już raczej w kręgach prowincjonalnych. I już spieszę wyjaśnić, co mam na myśli mówiąc prowincja. Nie chodzi bowiem o lokalizację, czy miejsce pochodzenia delikwenta, tylko mentalność, poglądy i gust. W skrócie - chodzi o grupę docelową takich mediów jak Polsat, Eska, Radio Zet, czy Super Express. Bo nie oszukujmy się, można spotkać zarówno mentalnego wieśniaka w Wilanowie, jak i mentalnego mieszczucha na obrzeżach Skarżyska :-)

Znów mocno zboczyłem z tematu, a przecież jeszcze nawet nie wyjaśniłem, czym są dajśmanki. To takie męskie (choć były i damskie) miejskie śmigacze, zazwyczaj w sraczkowatych odcieniach brązu. Podeszwa/zelówka tych butów została zredukowana do minimum, przynajmniej na tyle, żeby wizualnie sprawiały wrażenie mięciutkich ciapek, którymi miękko i bezszelestnie stawiamy stopę na chodniku. Zupełna przeciwność traperów, gdzie podeszwa była do bólu uwydatniona. Rzadko są gładkie, zwykle są zszyte z wielu różnego kształtu kawałków skóry (ekologicznej rzecz jasna, bo taniej) o różnych odcieniach sraki. Była też wersja noszona zimą - biała! Sznurówki, jeśli w ogóle były, to ukryte pod rzepami, lub innymi maskownicami. Nie lubię tutaj publikować materiałów "z zewnątrz", ale żeby uzmysłowić o co kaman, oto próbka, z jak najbardziej aktualnej kolekcji słynnej wśród germanofili firmy Deichmann:


Do marki tej żywię nieskrywaną niechęć. Nie chodzi o to, że jestem jakimś snobem, czy coś. Gdybym potrzebował obuwia za 39,- poszedłbym do CCC. Nie dość że to polska firma, to jeszcze nie sieje wiochy, jak ta pierwsza, enerdowska. Zresztą eNeRDowskie upodobania posiadaczy tych butów nie ograniczają się bynajmniej do samych stóp. Powyżej kostki ubierają oni bowiem chętnie ubrania C&A oraz New Yorker, których dizajn jest jeszcze bardziej wschodnioniemiecki niż zarost na klacie niemieckich lekkoatletyczek.

Wtrącę tutaj pewną anegdotę z własnego żywota. Miałem okazję mieszkać przez krótki czas na studiach w jednym pokoju z pewnym ciężkim przypadkiem. Nazwijmy go Flamaster. Był przystojnym, wysokim i bardzo zadbanym brunetem. Takim, za jakimi się oglądają farbowane pustaki. Duży flakon perfum wystarczał mu ledwo na 2 tygodnie, do każdej kąpieli zużywał 3 ręczniki, a na wykłady zakładał okulary zero dioptrii, aby inteligentniej wyglądać. Miał powodzenie u dziewczyn, spotykał się z nimi w celach wyłącznie penetracyjnych. A wieczorami pisał do nich smsy. W tych smsach wymyślał (na głos!) wierszyki tak tandetne, jak jego wygląd. Coś jakby:

Widzę chmury na niebie
Bardzo tęsknię do ciebie,
Nie widzę jednak wzgórz,
Dla ciebie tysiąc róż

No i ubierał się adekwatnie do swojej poezji. Do wyprasowanych, wręcz wykrochmalonych dżinsów typu bootcut, lekko przykrótkich zresztą, zakładał buty w stylu, jaki opisuję. Mnie się to nie podobało, no ale ja nie byłem bywalcem modnych klubów, więc co ja mogłem wiedzieć. Pewnego dnia rano, siedział na łóżku z miną wyrażającą najwyższy stopień zaskoczenia i zdegustowania. Patrzę pytająco, no to rzekł do mnie: "Pawcio, buty mnie obtarły". No i co, pytam. "Jak to co?! Dałem za nie prawie dwie stówy. One są z Dajśmana!!"

I wtedy do mnie dotarło. Dajśman = niemiecka marka. Niemiecka marka = niesłychana jakość i niezniszczalność. Tak samo jak Golf to Golf, o czym już pisałem.

Kilka słów jeszcze na temat futrzanych damskich butów, na zachodzie znanych jako EMU lub UGG. Przyznam, że to dość dziwna moda. Tym bardziej, że raczej noszone są latem niż zimą. Jesienią pewnie całe zapasy Daktarinu znikają z aptek. Ale co muszę powiedzieć na plus dla Polek, to że na zachodze buty te były noszone strasznie niechlujnie i nieapetycznie. Rozmemłane, pokrzywione, pięta na kostce, podeszwa gdzieś z boku. Fuj. A u nas, wszystko czysto i elegancko. W ogóle Polki są najlepsze na świecie.

Białe kozaczki odpuszczę, bo to już obecnie egzotyka. Ale inne części garderoby - następnym razem.

c.d.n.

2009/12/06

Atak klonów cz. 1



Tak buro za oknem, że przestałem nosić aparat ze sobą. Ale wypadałoby coś napisać czasem aby nie obrazić czytelników. Pokuszę się zatem o analizę otaczającego mnie świata mody. Żeby nie być zbyt surowym, postaram się także przyrównać teraźniejszość, do jakże obciachowej przeszłości. Swojej, naturalnie.
Mam ostatnio niewątpliwą przyjemność wychodzić pobiegać w porze, o której z pobliskiego gimnazjum wychodzą dzieciaki. Siłą rzeczy wiele z nich spotykam. Lubię obserwować młodzież, bo patrząc na nich można momentalnie załapać co jest obecnie trendi. Parę lat temu wystarczyło włączyć MTV, ewentualnie obejrzeć odcinek You Can Dance. Dziś - nie wiem, dlatego się przyglądam.

Obuwie

Jakieś 10, może 8 lat temu zaopatrzyłem się w czarno-popielate buty nike, ponadczasowy model dunk low, wcześniej w naszym kraju niedostępny. Są już dość leciwe, ale nawet dzisiaj je miałem na sobie podczas wizyty w świątyni komercji. Jakoś jednak przez całe lata nie widziałem zbyt wiele osób w obuwiu tej serii. Aż do czasu, gdy w tefauenie pojawił się wspomniany wyżej program YCD. Styliści dwoili się i troili, aby uczestnicy wyglądali cool i mtv. Stamtąd wzięła się moda m.in. na ohydne dziewczęce portki zwane aladynkami, że niby Alladyn w takich śmigał na latającym dywanie.

No ale wracając do butów - tutaj styliści bardzo się nie wysilili, i wsadzili wszystkich jak leci w nike dunk high, czyli takie jak moje, tylko za kostkę. We wszelkich możliwych, pstrokatych kombinacjach kolorystycznych. Naturalnie z jęzorami wywalonymi na wierzch. Te wystawione języki pozostały plagą do dziś, a ponieważ ja dobrze pamiętam podobny motyw stosowany na początku lat 90. w hiperobciachowych "kostkach" firm Sofix i EMA, raczej nie zdecyduję się na wystawienie dziś swoich języków.

Ponownie wracając do sedna sprawy - momentalnie plaga kolorowych nike dunk zalała najpierw duże miasta, a potem cały młodzieżowy kraj. Co gorsza, głównie dziewczęta. Nie wiem gdzie się wszyscy w nie zaopatrywali, bo jeszcze upłynęło trochę czasu aż właściciele sklepów się skapnęli i sprowadzili. Dzieciaki załatwiały je od swoich braci, ziomków i wujków podbijających Londyn. Z całą sympatią dla stylu tego buta, po roku zacząłem rzygać widząc dziesiątki masywnych buciorów pozakładanych na wątłe ledwo-co-nastoletnie nożyny. Tak, najgorsze było to, że zakładały je drobne dziewczynki. Wcale nie lepszy był fakt, że obuwie to jest w pipę drogie i w łatwy sposób można było dać odczuć koleżankom, że ma się lepiej zarabiających starych i aż dwie wersje kolorystyczne owych najków. Gdy takie dziecko jest jedno, dwoje - to spoko, ale jak pół klasy ma biedne trampki, a drugie pół wyczesane ruziowo-błękitne nike, to się rodzi patologiczny podział. Wątek podziałów jeszcze się tutaj pojawi.
 
Dziś wciąż widuję przypadki, jak mieszkająca nieopodal zamożna piętnastka, która ze swoim beżowym labradorem wychodzi na zmianę w 3 różnych parach tych butów. Ale nie jest to już taki szpan, jak rok czy dwa lata temu. Wraca pewnego rodzaju równowaga, czyli różnorodność. Gdy jest różnorodnie, to i ulice wyglądają ciekawiej i małolatom łatwiej ukryć niskie kieszonkowe. 

Drugi rodzaj obuwia, nieco mniej popularnego o tej porze roku, ale wciąż wszędobylskiego, to tak zwane balerinki. Ja wolę na to mówić czeszki, bo tak mi się kojarzą. Na początku mówiłem nawet, że to buty z ośrodka szkolno-wychowawczego. Bo mieszkałem kiedyś obok jednego, i te nieszczęśliwe dzieci właśnie w takich chodziły - i latem i zimą, zawsze do grubych rajtuzów. Więc tak mi się kojarzyły. Z czasem bardzo je polubiłem. Nigdy za to nie zrozumiem mody (obojga płci) sprzed paru lat na pantofle z wielgaśnymi, pajacowatymi dziobami. To podobno eleganckie było. Żal.

c.d.n.