2009/12/06

Atak klonów cz. 1



Tak buro za oknem, że przestałem nosić aparat ze sobą. Ale wypadałoby coś napisać czasem aby nie obrazić czytelników. Pokuszę się zatem o analizę otaczającego mnie świata mody. Żeby nie być zbyt surowym, postaram się także przyrównać teraźniejszość, do jakże obciachowej przeszłości. Swojej, naturalnie.
Mam ostatnio niewątpliwą przyjemność wychodzić pobiegać w porze, o której z pobliskiego gimnazjum wychodzą dzieciaki. Siłą rzeczy wiele z nich spotykam. Lubię obserwować młodzież, bo patrząc na nich można momentalnie załapać co jest obecnie trendi. Parę lat temu wystarczyło włączyć MTV, ewentualnie obejrzeć odcinek You Can Dance. Dziś - nie wiem, dlatego się przyglądam.

Obuwie

Jakieś 10, może 8 lat temu zaopatrzyłem się w czarno-popielate buty nike, ponadczasowy model dunk low, wcześniej w naszym kraju niedostępny. Są już dość leciwe, ale nawet dzisiaj je miałem na sobie podczas wizyty w świątyni komercji. Jakoś jednak przez całe lata nie widziałem zbyt wiele osób w obuwiu tej serii. Aż do czasu, gdy w tefauenie pojawił się wspomniany wyżej program YCD. Styliści dwoili się i troili, aby uczestnicy wyglądali cool i mtv. Stamtąd wzięła się moda m.in. na ohydne dziewczęce portki zwane aladynkami, że niby Alladyn w takich śmigał na latającym dywanie.

No ale wracając do butów - tutaj styliści bardzo się nie wysilili, i wsadzili wszystkich jak leci w nike dunk high, czyli takie jak moje, tylko za kostkę. We wszelkich możliwych, pstrokatych kombinacjach kolorystycznych. Naturalnie z jęzorami wywalonymi na wierzch. Te wystawione języki pozostały plagą do dziś, a ponieważ ja dobrze pamiętam podobny motyw stosowany na początku lat 90. w hiperobciachowych "kostkach" firm Sofix i EMA, raczej nie zdecyduję się na wystawienie dziś swoich języków.

Ponownie wracając do sedna sprawy - momentalnie plaga kolorowych nike dunk zalała najpierw duże miasta, a potem cały młodzieżowy kraj. Co gorsza, głównie dziewczęta. Nie wiem gdzie się wszyscy w nie zaopatrywali, bo jeszcze upłynęło trochę czasu aż właściciele sklepów się skapnęli i sprowadzili. Dzieciaki załatwiały je od swoich braci, ziomków i wujków podbijających Londyn. Z całą sympatią dla stylu tego buta, po roku zacząłem rzygać widząc dziesiątki masywnych buciorów pozakładanych na wątłe ledwo-co-nastoletnie nożyny. Tak, najgorsze było to, że zakładały je drobne dziewczynki. Wcale nie lepszy był fakt, że obuwie to jest w pipę drogie i w łatwy sposób można było dać odczuć koleżankom, że ma się lepiej zarabiających starych i aż dwie wersje kolorystyczne owych najków. Gdy takie dziecko jest jedno, dwoje - to spoko, ale jak pół klasy ma biedne trampki, a drugie pół wyczesane ruziowo-błękitne nike, to się rodzi patologiczny podział. Wątek podziałów jeszcze się tutaj pojawi.
 
Dziś wciąż widuję przypadki, jak mieszkająca nieopodal zamożna piętnastka, która ze swoim beżowym labradorem wychodzi na zmianę w 3 różnych parach tych butów. Ale nie jest to już taki szpan, jak rok czy dwa lata temu. Wraca pewnego rodzaju równowaga, czyli różnorodność. Gdy jest różnorodnie, to i ulice wyglądają ciekawiej i małolatom łatwiej ukryć niskie kieszonkowe. 

Drugi rodzaj obuwia, nieco mniej popularnego o tej porze roku, ale wciąż wszędobylskiego, to tak zwane balerinki. Ja wolę na to mówić czeszki, bo tak mi się kojarzą. Na początku mówiłem nawet, że to buty z ośrodka szkolno-wychowawczego. Bo mieszkałem kiedyś obok jednego, i te nieszczęśliwe dzieci właśnie w takich chodziły - i latem i zimą, zawsze do grubych rajtuzów. Więc tak mi się kojarzyły. Z czasem bardzo je polubiłem. Nigdy za to nie zrozumiem mody (obojga płci) sprzed paru lat na pantofle z wielgaśnymi, pajacowatymi dziobami. To podobno eleganckie było. Żal.

c.d.n.

1 komentarz: