2011/02/17

Wyszło wreszcie


To się zdarzyło już prawie tydzień temu. Rychło w czas, chciałoby się rzec ale wydarzenie jak najbardziej aktualne, więc podzielę się. Uprzedzam, że nie będzie to nic porywającego.

Cały pieprzony styczeń było ciemno jak w dupie u... no mniejsza z tym u kogo - podobno mają niedługo monitorować internet pod kątem uprzedzeń do mniejszości rasowych, religijnych, seksualnych itd. więc to u kogo w dupie jest ciemno, pozostawię Wam do domysłów.
Ciemno chyba ze sześć tygodni z rzędu. Chmurna szmata grubości paru kilometrów blokująca wszelkie przejawy istnienia słońca, od którego jestem uzależniony. Niby za dnia wszystko widać, ale światła jest tyle, że na widok byle żarówki zapalonej człowiek mruży oczy.

Aż tu któregoś dnia wstaję rano, i... no dobra, jak wstaję to w dalszym ciągu jest ciemno jak... nie ważne. Któregoś dnia wychodzę z domu rano, a tam niebo bez chmur! Wyskrobałem jak co dzień szyby i wgramoliwszy się za kierownicę ruszyłem w drogę do roboty. I tu się zaczyna.

Już przy pierwszych mijanych skrzyżowaniach, blokowisko zwane Stegny okazuje się być nawet mało brzydkie. Potem patrzę i oczom nie wierzę - parę kilometrów przede mną w linii prostej, widzę oświetlone słońcem czubki biurowców w centrum. Jadę sobie dalej, micha mi się już cieszy, tym bardziej, że to chyba piątek był. Palma na rondzie de gaulle'a niestety wciąż w cieniu, ale już pierwsze budynki przy Nowym Świecie, przynajmniej ich szczyty, rozjaśnione porannymi promykami. Skręcam w aleje i jest odlot - piękny jak rzadko PKiN, piękny jak dawniej Marriott. Ciepło-pomarańczowa barwa wschodzącego słoneczka omiata z wierzchu pofalowany dach Złotych Tarasów. No miodzio! Świat nagle, z samobójczo-burego staje się piękny i beztroski. W tej euforii nasuwają mi się skojarzenia z Ameryką - wiecie, oni to potrafią nawet swój największy syf pokazać w taki sposób, wybrać taką porę, że każdy frajer na świecie, na czele ze mną, zaczyna wierzyć w te ich sztuczki.

No. I tak sobie dalej jadę, zajeżdżam na Chmielną, bo tam zostawiam samochód. Ale nie od razu go zostawiam, zanim wjadę na parking, parkuję na chodniku i słucham w radiu wiadomości i pogody. Zawsze tak robię. Tak sobie wyliczyłem, że jak wysłucham w spokoju do końca serwisu, to wtedy dojdę do roboty punktualnie. I tak sobie patrzę - z parkingu wyjeżdża biały Matiz z napisem Zarząd Dróg Miejskich. Facet od tego matiza codziennie rano po wyjeździe z tego parkingu zostawia samochód na chodniku i idzie do jakiegoś sklepu chyba po słodką bułkę, chociaż ryja ma takiego jakby szedł obmacać nieletniego chłopca. Nie kumam, że gościu nie może sobie tej bułki kupić idąc na ten parking, tylko jak idiota idzie przeparkować auto o 50 metrów i dopiero popitala do sklepu.
Potem zjawia się właściciel leciwego, czerwonego pickupa. Nie skrobie mu szyb, nie odgarnia śniegu. Po prostu odpala silnik, wysiada i zaczyna palić. Jeden, dwa, trzy papierosy, w zależności od tego jak długo ogrzewanie sobie radzi z przednią szybą. Tak jak ten zbok z matiza, ten też robi to codziennie.

Ale ten dzień nie był taki sam. Pierwszy raz, odkąd pracuję w tym miejscu widzę tak mało szpetny świat. Budynek Rondo 1 świeci się jak wypolerowany, Nawet ten dresiarz, który każdego ranka wyprowadza małego fafika na siusiu, też wygląda jakoś przyjaźniej. Swoją drogą, zawsze myślałem, że ma takiego świeżo obitego ryja, a on chyba ma jakieś blizny na gębie, bo przez tyle czasu co ja go widuję to każda p..da by z oka zeszła :) I nawet ten sex shop wygląda jakoś przyjaźnie w porannym słońcu. No mówię wam, inny świat.

Wjechałem w końcu na parking, i wtedy doznałem pierwszego bodaj w tym roku kalendarzowym blasku słońca na oczach. Minę miałem jak ten osobnik na zdjęciu powyżej (stąd akurat to a nie inne wybrałem). Pierońsko nie miałem ochoty wysiadać, no ale trudno.

2011/01/23

hell yea


Dzień dobry. Przyznam się, że jestem zmieszany. W pewnym momencie odpuściłem, poczułem brak motywacji do ciągnięcia tego interesu. Myślałem (choć tego nie chciałem), że to miejsce zdechnie w okamgnieniu. Ale nie. Fakt, ruch na stronie spadł, ale i tak każdego dnia, jeśli statcounter nie kłamie, odwiedza mnie 3-10 osób.

Połowa z tego wpada przypadkiem z googlowej wyszukiwarki obrazków - najczęściej oglądają krwawe Zombie Walk, zimowego Pana Gumę, śródmiejskich żuli, pejzaż stołeczny oraz, co ciekawe, zupę botwinową. Ale druga połowa wchodzi po prostu na główną stronę. Aż mi głupio, że nic nie aktualizuję.

Co najmniej 2-3 razy w miesiącu coś mi wpada do głowy, jakaś obserwacja, którą chętnie bym się podzielił. Ale z początkiem grudnia zdobyłem nowego pracodawcę i trochę brakuje silnej woli, aby po całym dniu przed monitorem wlepiać weń gały również w domu. Tym bardziej, gdy ma się tak piękną żonę.

Ale wiecie co? Jestem strasznie dumny z tego, co dotychczas tutaj się pojawiło, i choć wiem, że nie jestem w stanie zapewnić codziennego, czy nawet cotygodniowego contentu, to będę tu czasem pisał. Pierdolę to, czy dla trzech czy jednej osoby. Dopóki ktokolwiek tu będzie klikał, dopóty będę piętnował te przerysowane gimnazjalne trendy, głupotę ludzką oraz od czasu do czasu zdobędę się na nostalgiczne wspominki.

Aparatu nie miałem w rękach od dwóch miesięcy - zmobilizowałem się i zapakowałem go w plecak przed wyjściem do roboty. To był ostatni piątek. Wyciągnąłem go tylko raz, spust migawki wcisnąłem też tylko raz - efekt powyżej. Nawet ładnie wyszło.